Zapraszam do lektury wspomnień Ryszarda Skarżyńskiego, który spisał je w 2008 r., opisując powojenne czasy, kiedy studiował na Politechnice Gdańskiej.

Fot. Ryszard Skarżyński

Fot. Ryszard Skarżyński

Ryszard Skarżyński – wspomnień część trzecia – KLIK

Wykłady trwały, czas mijał, gdy pewnego dnia z przerażeniem stwierdziłem, że w mojej sakiewce widać dno. Jak zdobyć pieniądze? Nie miałem żadnego zawodu, umiałem tylko uczyć.
Niedaleko politechniki, na ul. Pniewskiego we Wrzeszczu, znajdowało się II Państwowe Liceum i Gimnazjum. Na parkanie powiesiłem ogłoszenie, ze udzielam korepetycji w zakresie gimnazjum. Wkrótce znaleźli się chętni. Najgorsze było to, że niektórzy mieszkali daleko (miałem uczniów mieszkających w Nowym Porcie, Sopocie, a nawet Gdyni) i dużo czasu pochłaniał mi dojazd. Ale z czegoś trzeba było żyć.
Stan ten trwał do jesieni 1947 roku, kiedy to dzięki pomocy p. profesor Aleksandry Olszewskiej, pracownicy kuratorium i sąsiadki Zbyszka Paszkiewicza, w domu przy ul. Skłodowskiej-Curie, zostałem zatrudniony w II Gimnazjum Państwowym przy ul. Pniewskiego w charakterze nauczyciela matematyki i prawie jednocześnie w Technikum Przetwórstwa Rybnego w Sopocie, mieszczącego się w szkole w pobliżu dzisiejszego przystanku kolejowego (wówczas go jeszcze nie było) Kamienny Potok. Było to technikum wieczorowe. Stałem się więc profesorem (tak do dzisiaj tytułuje się nauczycieli w szkołach średnich) i miałem zabezpieczone stałe, wystarczające na życie dochody. Utrudniło mi to studia, ale jakoś sobie radziłem. Na wykładach byłem rzadkim gościem, ale ćwiczeń nie opuszczałem i projekty starałem się oddawać w terminie. W stałym kontakcie byłem z grupą kolegów zamieszkałych w domu studenckim „Kwadratowa” (miałem po drodze), korzystałem z ich notatek i podręczników. Stanowiło to dla mnie znaczną pomoc, zwłaszcza że niektórzy z nich byli absolwentami technikum budowlanego i przedmioty techniczne mieli dobrze opanowane, dla mnie natomiast były to zagadnienia nowe i nie zawsze jasne.

Studenci się bawią…

Nie tylko nauką żyje student – musi mieć również rozrywki. Dla wielu jedyną w tych czasach rozrywką były wieczory taneczne, pełniące jednocześnie role spotkań towarzyskich i miejscem zawierania nowych znajomości. Dość często w soboty odbywały się w „Kwadratowej” zabawy dostępne dla wszystkich. W podłużnej sali przylegającej do kwadratowej znajdował się ubogi bufet i ustawione były stoliki, natomiast tańce odbywały się się na sali kwadratowej, której ściany były obstawione krzesłami. Panów było zawsze dużo, mniej pań, gdyż na politechnice było ich w tych czasach bardzo mało. Tylko architektura i chemia miały ich sporo, na pozostałych wydziałach można je było liczyć na palcach jednej ręki. Na szczęście licznie i chętnie uzupełniały niedobór słuchaczki z Akademii Medycznej i Szkoły Pielęgniarek.

Zabawa przebiegała następująco: panie obsiadały krzesła, panowie gromadzili się w przejściach łączących salę kwadratową i podłużną. Pierwsze dźwięki orkiestry były sygnałem do rozpoczęcia wyścigu po partnerki. Tańczono wtedy tango, fokstroty, walce, kujawiaki, polki i oberki. Liczne znajomości zawarte podczas tych zabaw, przerodziły się w małżeństwa.

W karnawale poszczególne wydziały organizowały bale za zaproszeniami. Znane były bale Wydziału Inżynierii, w organizowaniu których uczestniczyłem – byłem członkiem komitetu organizacyjnego. Sala była zawsze pięknie udekorowana i bal przebiegał zgodnie z ustalonym programem. Zaczynał się polonezem. Tańce prowadzone były przez wodzireja (walc, polka) i około drugiej w nocy był mazur. Do mazura przygotowywaliśmy się kilka tygodni przed balem. Mieliśmy stały zespół czterech par złożonych z koleżanek z architektury i chemii oraz kolegów z różnych wydziałów; jednym z nich byłem ja. Był to popisowy występ z figurami, z których szczególnie oklaskiwane były: zwodzony i odbijamy.

cdn…