Na moją prośbę, w 2008 r. Ryszard Skarżyński – gdańszczanin z wyboru, spisał wspomnienia z powojennych czasów, kiedy studiował na Politechnice Gdańskiej. Zapraszam do lektury wspomnień w odcinkach.

Gdańsk

Fot. Ryszard Skarżyński

Wspomnień część druga – KLIK

Mieszkanie było skromne. Były to bliźniacze domki, jedna połówką takiego domku zajmowali się nasi gospodarze. Na parterze, zaraz przy wejściu, znajdował się mały wucet, dalej była kuchnia i dwa średniej wielkości pokoje, przy czym pierwszy był przechodni. Na piętrze znajdowały się dwa pokoje z dużymi skosami, z oddzielnymi wejściami. Mały pokój o pow. ok. 9 metrów kwadratowych zajmowali dwaj koledzy z architektury (musieli spać w jednym łóżku), drugi, znacznie większy z dwoma łózkami, zajmowaliśmy my z Władkiem.
Poza łózkami umeblowanie pokoju stanowiła szafa, półka na książki, stół i dwa krzesła. W małym schowku pod poddaszem mieliśmy sporą miednicę ustawioną na drewnianym stołku i dwa wiadra blaszane na czysta i brudną wodę. W piwnicy znajdowała się pralnio-łazienka, wyposażona w duży kocioł do podgrzewania wody, z paleniskiem węglowym i w żeliwną, duża wannę służącą i do kąpieli, i do moczenia bielizny. Zażywanie kąpieli wymagało dużego wysiłku i samozaparcia, gdyż temperatura w „łazience” w chłodniejszych porach była daleka od wymaganej normami.

Mimo wszystko byłem szczęśliwy – miałem własny kąt i jak się okazało – na długo. Po jakimś czasie wyprowadził się Władek, później sąsiedzi. Dostałem przydział na oba pokoje i mogłem sprowadzić mamusię, siostrę i w końcu żonę. Mieszkałem tam do listopada 1954 r.

Jeść, żeby przeżyć

Mieszkać już było gdzie, trzeba było jeszcze gdzieś jeść. Śniadania i kolacje przyrządzało się w domu. Na śniadanie był kawa zbożowa i chleb z czymś-tam, a kolacje nieraz na gorąco, korzystając z kuchni gospodarzy.

Niektóre produkty żywnościowe były na kartki, ale które już nie pamiętam. W pamięci utrwaliły mi się śledzie, których nie widzieliśmy przez cały okres okupacji. Przypuszczalnie był to podarunek od UNRY. Jeszcze do dziś pamiętam ich wspaniały smak. Moja spiżarnie uzupełniały przysyłane od czasu do czasu paczki żywnościowe od mamy. Zawierały zwykle tłuszcze, wędliny i jakieś ciasto; stanowiły dla mnie dużą pomoc. Ale raz zdarzył się niewypał. Otrzymałem zawiadomienie z poczty, bym odebrał uszkodzona paczkę. Urzędnik podaje mi tekturowe opakowanie, ale czymś przemoczone i lekko zalatujące. Po otwarciu okazało się, że były w nim jajka, już nie lekko, ale silnie cuchnące i to w formie surowej jajecznicy. Nie wytrzymały długiego, brutalnego transportu.
Mój obiad w pierwszych dniach października stanowiły dwa talerze gęstego, że aż łyżka w nim stała, krupniku. Do tego była pajda chleba, wydawanego w czymś na kształt stołówki, prowadzonej chyba przez PUR. Znajdowała się ona we Wrzeszczu, naprzeciwko dawnego Pałacu Ślubów.

Po powstaniu Bratniej Pomocy, przez krótki okres działała stołówka zorganizowana przy ul. Krętej, w lokalu po jakiejś studenckiej, niemieckiej korporacji. Obiady były tam smaczne, dwudaniowe, ale trzeba było godzinę na nie czekać, gdyż mała kuchnia nie była w stanie obsłużyć tak znacznej liczby konsumentów.

Sprawę wyżywienia studentów rozwiązano dopiero po otwarciu stołówki w Kwadratowej. Obiady pożywne, choć nie zawsze smaczne, były dobrodziejstwem dla nie grzeszących groszem stołowników, ale do dziś prześladuje mnie widok skórzastych naleśników przekładanych dżemem z buraków.

Nie pamiętam kiedy odbyła się opóźniona inauguracja roku akademickiego. Wykład inauguracyjny wygłosił prof. Ignacy Adamczewski – fizyk, u którego za rok zdawałem egzamin. Od następnego dnia odbywały się wykłady, w większości w Audytorium Maximum, które w znakomitym stanie przetrwało wojnę. Prawdopodobnie z braku dostatecznej ilości sal wykładowych, łączono po kilka wydziałów. I tak wykładów z matematyki, prowadzonych przez prof. Stanisława Turskiego, słuchali jednocześnie studenci wydziałów: Inżynierii, Elektrycznego i Mechanicznego. Fizyki wykładanej przez prof. Adamczewskiego słuchali ci sami studenci, a wykładów Franciszka Otto z geometrii wykreślnej studenci Inżynierii i Architektury.

W czasie wszystkich wykładów audytorium było wypełnione po brzegi. Spóźnialscy siedzieli na schodach. Najbardziej utrwaliły mi się w pamięci wykłady z geometrii wykreślnej. To był prawdziwy spektakl. Punktualnie kwadrans po godzinie, na którą był wyznaczony wykład, otwierały się drzwi na podium przed tablicą i wchodzili asystenci, niosąc przybory kreślarskie – liniał, ekierkę, cyrkiel. Po krótkiej chwili powolnym krokiem wkraczał, nienagannie ubrany, profesor Franciszek Otto i rozpoczynał wykład – wolno, wyraźnie, spokojnie, nigdy nie podnosząc głosu. Wykonywał jednocześnie rysunki dostosowane do treści wykładu, niezwykle estetycznie i precyzyjnie. Jeżeli o minutę musiał przedłużyć wykład, zawsze przepraszał słuchaczy. Był to mój ulubiony i najlepszy wykładowca podczas całych studiów.

cdn…