Na moją prośbę, w 2008 r. Ryszard Skarżyński – gdańszczanin z wyboru, spisał wspomnienia z powojennych czasów, kiedy studiował na Politechnice Gdańskiej. Zapraszam do lektury wspomnień w odcinkach.

Fot. Ryszard Skarżyński

Fot. Ryszard Skarżyński

Wspomnień część pierwsza – KLIK

Człowiek stojący przy prawej portierni zapytał czego szukamy. Po usłyszeniu odpowiedzi skierował nas do wnętrza budynku, gdzie udzielono mi informacji, iż organizuje się politechnika. Egzaminy wstępne przewidziane są w pierwszych dniach października i tu można składać podania, co oczywiście uczyniłem. Moja sprawa została załatwiona. A co ze Zbyszkiem i gdzie się zatrzymać? Zbyszek był dopiero po małej maturze, musi więc iść do liceum, a odnośnie do jakiegoś chwilowego lokum uzyskaliśmy informację, że w Sopotach (wtedy tak się mówiło) znajduje się dom noclegowy prowadzony zdaje się przez PUR (chyba Polski Urząd Repatriacyjny), w którym za niewielką opłatę można się na kilka dni zatrzymać. Na szczęście były jeszcze wolne miejsca i całkiem przyzwoite warunki. Spotkaliśmy tam grupę młodych Francuzów, którzy byli tu na robotach przymusowych i oczekiwali na powrót do domu.

Następnego dnia odwiedziliśmy organizujące się gimnazjum, położone przy głównej, przelotowej ulicy (nie pamiętam ani dawnej, ani obecnej nazwy), łączącej Gdańsk z Gdynią. Tam Zbyszek zapisał się do wieczorowego liceum, i co ważniejsze, otrzymał posadę sekretarza, którego poszukiwano. Pierwszego września miał się zgłosić do pracy.

Sopoty były gwarnym, tętniącym życiem miastem, zamieszkałym głównie przez warszawiaków nie mających możliwości powrotu do zrównanej z ziemią Warszawy. Po kilku dniach spędzonych na plaży i kąpieli w morzu, nieco okrężną drogą, przez Wrocław.

Pierwszego września Zbyszek ponownie pojawił się w Sopotach i przystąpił do pracy. Jednocześnie przydzielono mu mieszkanie w budynku należącym do Kuratorium Szkolnego, położonym przy ul. Marii Curie-Skłodowskiej. W czasach Wolnego Miasta Gdańska znajdował się tam dom pogodnej starości, zamieszkany przez samotne, ale dobrze sytuowane osoby. Mieszkania składały się z przedpokoju z wnęka kuchenną (kuchenka gazowa) i dwóch pokoi – małego, sypialnego (około 8 metrów kw.) i dużego – ponad 20 m kw. Mieszkania były urządzone. WC i łazienka były wspólne, dostępne z korytarza.

Pierwszego października 1945 r., z plecakiem mieszczącym całe moje mienie, zjawiłem się w tym mieszkaniu, co pozwoliło mi względnie wygodnie postawić pierwsze kroki w nowym, nieznanym terenie.
Z Sopotów do Gdańska można było się dostać pociągiem albo z tzw. buta. Kolejki elektrycznej jeszcze nie było, a pociągi parowe kursowały nie za często, łatwiej więc było dostać się  budą. Buda był to ciężarowy samochód obudowany plandeką, co tworzyło zabudowaną przestrzeń i chroniło przed opadami i wiatrem. Do środka wchodziło się po metalowej lub drewnianej drabince wystawianej na przystankach na zewnątrz pojazdu. Wewnątrz znajdowały się dwie albo trzy ławki. Pasażerów ładowało się tylu, ilu udało się wcisnąć. O ile nie myli mnie pamięć, za przejazd pobierano opłatę w wysokości 5 zł..

Następnego dnia po przyjeździe nad morze, udałem się budą do Gdańska. Brama Politechniki Gdańskiej była już otwarta i mogłem wejść do Gmachu Głównego.

Dopiero z bliska było widać skutki działań wojennych. Szczególnie tylna część gmachu była silnie zrujnowana. Stosunkowo dobrze zachowało się prawe skrzydło, gdzie na parterze znajdował się dziekanat Inżynierii Lądowo-Wodnej. Złożyłem w nim wymagane dokumenty i zostałem poinformowany o przewidywanym terminie egzaminu. Nie bałem się tej próby, bo byłem dobrze przygotowany.
Egzamin odbył się w tym samym skrzydle budynku, chyba na drugim pietrze, w dużej, narożnej sali, po brzegi wypełnionej zdającymi. Siedziałem od strony okien, a moim sąsiadem był Tadzio Szulczyński, późniejszy profesor i dziekan naszego wydziału. Zgodnie z przewidywaniem egzamin zdałem i zostałem studentem.

Dojazdy na uczelnię z Sopotów były uciążliwe i nadwyrężały stan mojej niezasobnej kieszeni. Należało znaleźć mieszkanie blisko uczelni. I jak to często bywa, dopomógł mi w tym przypadek.
Na studentów był nałożony obowiązek odpracowywania godzin przy porządkowaniu terenu uczelni. Zostałem przydzielony do grupy usuwającej rupiecie i brudy z kanału przełazowego łączącego gmach Wydziału Elektrycznego z Gmachem Głównym. Biegły w nim przewody centralnego ogrzewania, wodociągowe, elektryczne i inne. W grupie był kolega z architektury, z którym wdałem się w pogawędkę. Gdy dowiedział się, że szukam mieszkania ucieszył się, bo właśnie szukał współlokatora. Mieszkał w pobliżu politechniki, przy ul. Wileńskiej 26. Już następnego dnia załatwiliśmy sprawę z gospodarzami mieszkania pp. Lipskimi – przesiedleńcami z Wilna. Było to bezdzietne małżeństwo w wieku około pięćdziesięciu kilku lat. Ona prowadziła dom, a on pracował w stoczni jako kowal. Ona uczynna, serdeczna i gadatliwa, on mrukliwy i mało towarzyski, ale porządny i jak zaobserwowali nasi koledzy-sąsiedzi – bardzo zazdrosny o żonę. Podpatrzyli, że gdy około 6 rano wychodził do pracy, po dłuższej chwili wracał i zaglądał przez okno sypialni, czy przypadkiem któryś ze studentów nie zastępuje go w łóżku. Dla nas było to super śmieszne, ponieważ panią Wiktorię traktowaliśmy jak matkę, a nie jak kandydatkę na kochankę. Mimo tych podejrzeń zazdrosnego męża stosunki między gospodarzami a lokatorami układały się bez zgrzytów.

cdn…