Targ Rybny w Gdańsku, mimo swojego położenia, nazwy i historii jest od ponad półwiecza miejscem pozbawionym jakiegokolwiek charakteru wyróżniającego go spośród pozostałych ulic i placów. Na co dzień jest po prostu parkingiem, a ożywa jedynie przejściowo (i to nie każdego roku) na czas Jarmarku Dominikańskiego.

Fischmarkt/ fot. Aleksander Masłowski

Fischmarkt/ fot. Aleksander Masłowski

O przywróceniu, lub raczej nadaniu charakteru temu miejscu, które od 1945 roku ma ryby jedynie w nazwie, mówi się od paru lat. Była mowa o regularnym targu rybnym na Targu Rybnym, była mowa o wskrzeszaniu tej bardzo gdańskiej, bardzo morskiej i bardzo starej tradycji. Do realizacji zamierzeń o charakterze bardziej stałym i regularnym nie doszło do tej pory, a jednak w tym roku coś się udało: na Targ Rybny zawitały ryby.

Impreza pod prostą nazwą „Fischmarkt 2013” ściągnęła pod Basztę (nomen omen) Rybacką sporą liczbę zarówno miejscowych, jak i turystów. Obejrzawszy piękne afisze i przeczytawszy zapowiedzi imprezy, pełen entuzjazmu spodziewałem się jeśli nie odtworzenia na ten jeden dzień fenomenu rybnego targu nad Motławą, to przynajmniej próby pokazania, jak ów targ wyglądał w latach swojej świetności. Sugerował to podtytuł na plakatach „Inscenizacja historycznego Fischmarktu”. A jak wyglądał historyczny Fischmarkt wiadomo dobrze, nie tylko z opisów, ale i stosunkowo bogatej dokumentacji fotograficznej.

Na zdjęciach z okresu międzywojennego i nieco wcześniejszych widać doskonale choćby charakterystyczne dla rybnego targu postaci, którymi były niewątpliwie słynne, gdańskie Fischfrauen, czyli przekupki handlujące rybami. Były nie tylko charakterystyczne dzięki swoim rozłożystym spódnicom i ogromnym kapeluszom chroniącym przed promieniami słońca, ale także niebywale świadome powagi swojego zawodu i jego znaczenia w portowym mieście. Fischmarkt, czyli Targ Rybny, był ich wyłącznym królestwem, a jeśli nawet zdarzało się czasem, że pojawiał się na nim ten czy ów przekupień spoza elitarnego towarzystwa Fischfrauen, to były to przypadki na tyle nieliczne, że nie mające wpływu na całokształt. Fischfrauen były przeważnie Gdańszczankami (świadoma pisownia wielką literą), które kupowały ryby od rybaków, by je oferować na targu. Trafiały się wśród nich oczywiście również Kaszubki sprzedające połowy swoich mężów i ojców, ale ta forma bezpośredniej sprzedaży nie była bynajmniej regułą.

Przeciętna Fischfrau zachowywała się na swoim straganie jak prawdziwa królowa. Dumnie zasiadała na tronie ze skrzynek po rybach, po królewsku podparta pod boki, a przed nią, w koszach i skrzyniach leżało to co najcenniejsze: ryby. Była osobą życzliwą, uśmiechniętą, zażywną, ale biada temu, kto nie uszanowałby jej suwerennej władzy nad terytorium Targu Rybnego, sprawowanej kolektywnie z innymi Fischfrauen albo dopuściłby się największego świętokradztwa: skrytykował jakość ryb! Wtedy Fischfrau zamieniała się w tryskający wyzwiskami wulkan, a nieszczęsny klient, jeśli był dostatecznie mądry, starał się zniknąć jej jak najszybciej z oczu, bo z gdańską Fischfrau na wyzwiska nikt nigdy nie wygrał.

Fischfrauen

Fischfrauen

Właściwie był taki jeden przypadek. Kiedyś zrugany na Targu Rybnym student, zamiast standardowej w takich sytuacjach panicznej ucieczki, podjął rękawicę i zasypał Fischfrau wiązanką wyzwisk, które odebrały jej głos. Jak później opowiadała, tak strasznych przekleństw nigdy w życiu nie słyszała. A student liczył po prostu głośno po hebrajsku… O „łacinie z Targu Rybnego” pisałem kiedyś nieco szerzej na mmtrojmiasto.pl.

Czego się spodziewałem idąc dzisiaj na Targ Rybny? To proste – choćby kilku Fischfrauen, takich jak przed wojną, zapachu świeżych ryb, echa przeszłości, przywołanej na chwilę do życia po dekadach niebytu. A co zastałem?

Zastałem festyn kaszubski, ze sceną, straganami z kaszubską literaturą, z promocją kaszubskiej infrastruktury turystycznej, z opowieściami prowadzonymi po polsku i kaszubsku przez osoby w kaszubskich strojach, z twórcami ludowymi z Kaszub, z wioską rybacką z Kaszub, z występami artystycznymi zespołów, oczywiście z Kaszub i innymi atrakcjami, nieodmiennie z Kaszub.

Ryb jak na lekarstwo, i to wcale nie na Targu Rybnym, a na Wartkiej, łodzi osiem, w tym siedem tradycyjnych i jedna nowoczesna.

Impreza „Fischmarkt 2013” jawi się jako kolejny przykład zawłaszczania gdańskości przez środowiska kaszubskie. Jakby mało było absurdalnych tablic na granicach Miasta „Gdańsk – Stolica Kaszub” czy uczynienia Kaszubą księcia Świętopełka Wielkiego. Teraz przyszła widać kolej na Targ Rybny. Tworzy się w ten sposób całkowicie nieprawdziwy obraz gdańskiej historii i kultury, która dobiegając tysiąca lat przecięta została brutalnie czerwonym mieczem i rozniesiona na butach azjatyckich najeźdźców w 1945 r. A kultura gdańskiej ulicy, miejski folklor Gdańska nie były tożsame z kulturą Kaszubów. Oczywiście Kaszubi mieli w niej swój znaczący udział, ale był to udział w tworzeniu kultury synkretycznej, stapiającej w nową jakość wpływy dolnoniemieckie, polskie, pruskie, kaszubskie, menonickie, żydowskie i inne.

Fischmarkt/ fot. Aleksander Masłowski

Fischmarkt/ fot. Aleksander Masłowski

Mozolnie budowane od lat protezy ciągłości historycznej pomiędzy dawnym a dzisiejszym Gdańskiem (w których tworzeniu sam biorę zresztą chętnie udział) służą rozbudzeniu u dzisiejszych mieszkańców Gdańska, w znakomitej większości przybyszów „skądś”, lub ich potomków, poczucia tego, że są stąd. A mają do tego pełne prawo, bo stąd właśnie są, tym bardziej jeśli Gdańsk kochają tak, jak powinno się kochać swoje miejsce na ziemi. Elementem bycia stąd jest poczucie łączności z przeszłością. A by można ją było poczuć, trzeba ją poznać i to poznać ją prawdziwą, rzetelnie ukazaną, ze wszystkimi jasnymi i ciemnymi stronami, w całej jej skomplikowanej złożoności. Inaczej nie da się zrozumieć gdańskiego fenomenu. Przedstawianie pod hasłem rekonstrukcji obrazu całkowicie nieprawdziwego, jak to miało miejsce w przypadku imprezy „Fischmarkt 2013” jest nie tylko nieuczciwe, ale i szkodliwe, buduje bowiem mitologię tam, gdzie powinna być historia. Nie tędy droga.

Zanim ktoś pomyśli, powie, a potem napisze, że Masłowskiemu znowu nic się nie podoba, pragnę na koniec opowiedzieć o tym, jak miło zakończył się mój udział w skrytykowanej powyżej imprezie. Za sceną, na której szykowały się właśnie do występu panie w strojach kaszubskich, trafiłem nieoczekiwanie na prawdziwe (choć plastikowe) skrzynki z prawdziwymi rybami. Stały na nabrzeżu ulicy Wartkiej, tuż przed całkowicie współczesnym kutrem, na którym kilku panów dobywało z wypełnionych lodem pojemników prawdziwe, świeżutkie flądry. Nie mogłem się oczywiście powstrzymać i natychmiast ustawiłem się w niedługiej kolejce, by już po chwili dostać trzy piękne sztuki za bajecznie niską cenę. Kiedy ją podwoiłem, odmawiając przyjęcia reszty, pan rybak dołożył dodatkowe cztery flądry. I to właśnie, a nie kaszubski festyn pod Basztą Rybacką, był mój Fischmarkt w roku 2013.

Autor: Aleksander Masłowski