Blaszany bębenek Oskara Matzeratha stał się synonimem przedwojennych gdańskich zabawek. Dzień Dziecka to dobra okazja, żeby zobaczyć, czym jeszcze bawili się mali gdańszczanie.

gdańskie zabawki

Odpowiedź podsuwa sam Oskar, który – piórem Güntera Grassa – skrupulatnie wyliczył ofertę sklepu Sigismund Markusa. Oprócz bębenków, można tu było kupić szmaciane zwierzęta: misie, małpki i pieski. Do tego lalki z zamykanymi oczami, wozy strażackie, konie na biegunach oraz „pilnujące tego składu pajacyki”. W innym zaś miejscu powieści Oskar wspomni jeszcze o żaglowcach – zapewne stateczkach, które chłopcy z lubością puszczali na wodę.

Cuda ręcznie robione

Niby znamy to wszystko ze współczesnych sklepów, ale różnicę między „dawnemi a nowemi laty” widać gołym okiem. Wystarczy obejrzeć drobiazgi, jakie są wyłożone na wystawie w Strefie Historycznej Wolne Miasto Gdańsk. Jest tu i koń na biegunach, i samochód strażacki. Są także klocki. Każdą z tych rzeczy nadgryzł ząb czasu: a to wyblakła na nich farba, a to ciemnieją kreski zarysowań. Najważniejsze, że zabawki te nie są anonimowe. Część z nich wykonał dla córki Gregor Strosowski z Oliwy.

Zagadkę stanowią natomiast losy pewnego samochodu do ciągnięcia na sznurku, który do Strefy trafił… spod podłogi mieszkania. Zdekompletowany, odnaleziono przy okazji rozbiórki jednego z wrzeszczańskich domów.

Przypadkiem poznajdywano też w Gdańsku ołowiane żołnierzyki. Uzbierała się z nich całkiem pokaźna armia. Jaka? Wielonarodowa – Niemcy obok Francuzów i Austriaków, a nawet Sowietów (!). Prawie wszystkie figurki wyglądają, jakby walczyły naprawdę – nie mają główek, brakuje im kończyn. W muzealnym magazynie żołnierzyki znalazły miejsce wiecznego spoczynku. Nie będą już, jak to niegdyś bywało, przetapiane, aby nadać im nowy kształt. A przecież właśnie w samodzielnym robieniu postaci była cała frajda. Roztopiony metal – raczej cynę niż ołów – wlewało się do formy. Wyjęte z niej figurki (nie tylko żołnierze, lecz także statki, zwierzęta, zagrody…) pozbawiano nadlewek, niekiedy malowano.

Karty znaczone Gdańskiem

Tym, co nas ujmuje w starych gdańskich zabawkach, jest okazywanie dumy z rodzinnego miasta. Nieprzypadkowo na kartach czy grach planszowych tak często umieszczano herb Gdańska albo widoki charakterystycznych obiektów w rodzaju Fontanny Neptuna czy kościoła Mariackiego. Słowem, zabawę łączono z edukacją – poznawaniem miejsca zamieszkania. Można więc było zagrać w „Podróż przez Wolne Miasto”, gdzie pola były wyrysowane w obrysie „gdańskiego państewka”, albo spróbować szczęścia w kwartecie karcianym. Zwłaszcza druga z tych gier sprzyjała poznaniu atrakcji Gdańska. Polegała ona na zebraniu kompletu czterech kart z wybranym motywem (np. gdańskie bramy, kościoły itp.). Zasady rozgrywki różniły się szczegółami, zasadniczo jednak chodziło o zebranie jak największej liczby kwartetów.

W Strefie Historycznej znajduje jeszcze jedna gra, i to jakże barwna. To klasyczna, stupolowa planszówka, w której wygrywa ten, kto pierwszy dotrzeć pionkiem do mety. Wyrób jest wprawdzie powojenny, niemniej zilustrowano go widoczkami Gdańska – tego starego, sprzed zagłady. Dlatego na Targu Rybnym wciąż handlują przekupki, bówcy zaś stoją tak jak niegdyś na Długim Pobrzeżu. Wszystko nieprawdopodobnie pięknie, jakby miasta wcale nie obrócono w perzynę.

Wojenko, wojenko – a w co my zagramy?

Chłopcy, którzy z takim zapałem bawili się w wojnę, nie spodziewali się, że taki właśnie będzie jej koniec. Tocząc żołnierzykami bitwy, byli pewni, że Trzecia Rzesza zwycięży. W tym przekonaniu utwierdzały ich m.in. gry. Jeszcze przed wojną ukazały się w Niemczech tzw. szachy wojenne, gdzie zamiast tradycyjnych figur gracze używali pionków wyobrażających czołgi i żołnierzy. Prawdziwy wysyp militarnych rozrywek nastąpił jednak wraz z podbojami Hitlera. W 1940 r. ukazała się planszówka, w której zadaniem gracza było przedostanie się okrętem podwodnym do Anglii i niszczenie po drodze statków alianckich. W grze tej pobrzmiewało echo sukcesu kpt. Güntera Priena, który swoim U-Bootem wdarł się do bazy Royal Navy w Scapa Flow i zatopił pancernik Royal Oak. W innej grze, „Bombowce nad Anglią”, zdobywało się punkty za trafienie „bomba” we wrogie miasto. Najwięcej punktów dostawało się, gdy był to Londyn.

Z okazji Dnia Dziecka warto sięgnąć do starych, sprawdzonych planszówek i pobawić w gronie rodzinnym. Lepiej chyba jednak, żeby to był „Chińczyk” niż „Bombowce nad Anglią”.

Tekst i foto: Marek Barski