Zakończył się V Festiwal Kultury Żydowskiej w Gdańsku. A właściwie pozostaje się w nastroju, który tak pięknie został ujęty w programie „Zbliżeń”: MYŚLĘ – WIDZĘ – SŁYSZĘ – CZUJĘ – PRACUJĘ.

Takie właśnie ramy poznawczo – zmysłowe pozwoliły odbiorcom bardzo aktywnie uczestniczyć w wydarzeniach festiwalu, doświadczać silnej interakcji. Na niektóre spotkania trzeba było zapisać się, jak na przykład na lekcje języka hebrajskiego lub koszerne smakołyki, inne po prostu wybrać dla siebie, a na inne zdążyć. 

Zachwyciły zróżnicowane propozycje muzyczne. Na wszystkich koncertach sala synagogi wypełniona była aż po drzwi. Rytmy muzyczne zróżnicowano pod względem gatunkowym i instrumentalnie . „Shofar” w wykonaniu Trio Mikołaja Trzaski włączył tradycyjną muzykę żydowską w przestrzeń jazzu. Wszystkie elementy magii i skoczności finezyjnie składały się na ciekawą wersję uobecnienia we współczesnym odczytaniu chasydzkich nigunów i obrzędowych frejlaksów. Równie niesamowicie zadziałał izraelsko – gdański projekt Women voice& beat dwóch artystek – Ayelet Ori Benita i Kasi Kadłubowskiej. Oryginalne instrumenty perkusyjne, minidzwoneczki, jak również urzekający dźwięk wibrafonu wytwarzały wielopoziomowy klimat muzyki źródeł. Można było wychwycić brzmienia tradycji żydowskiej, arabskiej, melorecytacji antycznej. Wspaniała sceniczna harmonia. Widzowie słuchali zaczarowani.


A na zakończenie festiwalu odbył się brawurowy koncert pod nazwą Academia Musica Judaica w wykonaniu studentów i wykładowców z gdańskiej Akademii Muzycznej. Projekt został przygotowany przez Ignacego Jana Wiśniewskiego (Klezmo Jam)z Wydziału Wokalno – Aktorskiego i Pawła Zagańczyka związanego z Katedrą Akordeonu, Organów i Gitary, znanego wirtuoza akordeonu. Musica Judaica mocnym akcentem porwała publiczność wszystkimi formami muzycznymi. Świetna akustyka sali niosła i podnosiła emocje perełkowego wykonawstwa studentów. A w nim – rytmy klezmerskie, aranżacje jazzowe, teatralne i też utwory tradycyjne, jak Hora. To były bardzo rozgrzewające przeżycia, wchłaniające, niesamowity poziom artyzmu. Muzyka festiwalu, patetycznie mówiąc, wprawiała w subtelny trans, przebiegał przez kości jakiś żar, wewnętrzny taniec.
Spotkania literackie Zbliżeń, przeplatane pamięcią o nalewkach na rodzynkach i cytrynówce (cytryna koniecznie musi być filetowana i bez białej poszewki skórki), pobudzały do słuchania tym razem słów. Gęstość Perek Szira w przekładzie i opracowaniu Jakuba Skrzypczaka oraz „Przypowieści o skrybie i inne opowiadania” Szmuela Josefa Agnona w tłumaczeniu Piotra Pazińskiego zaciekawiały wartością tłumaczeń i erudycyjnymi objaśnieniami (w „Przypowieści…” znalazło się ponad dwieście przypisów), jak również niezliczoną ilością szczegółów o tradycjach judaizmu, judaizmie dewocyjnym, tradycyjnym czy wreszcie modernistycznym, liberalnym. Zarówno J. Skrzypczak i P. Paziński dotykali materii i znaczeń języka hebrajskiego w jego ciekawej ewolucji. Na przykład autor Agnona wyjaśniał, jak surowy język starohebrajski przeszedł pewną frywolną odmianę dopiero w XVIII wieku, kiedy pozwalano sobie na używanie kolokwializmów. Stanowisko noblisty Agnona było w tym zakresie zachowawcze i raczej bronił on pierwotnego sensu znaczeń, chociaż, jak to ujął Paziński odnosił się z ciepłą ironią do całkowitej pobożności żydowskiej. Mówiąc o odejściu od modelu języka pierwotnego autor podał przykład pojęcia Zochar. Z jednej strony oznacza ono Blask, a obecnie w Izraelu większość pralni ma to słowo w nazwie. Z kolei J. Skrzypczak wyjaśniał pojęcie Perek Szira. To po prostu dzieło dewocyjnej literatury starohebrajskiej. Oznacza fragment pieśni pochwalnej, rozdział. Książka J. Skrzypczaka to tłumaczenie średniowiecznego zbioru owych mistycznych afirmacji dla „Pana wieloświatów”, w której uczestniczą wszystkie stworzenia. A jak wszystkie, to również materia ożywiona i nieożywiona. Bo jak się okazuje, wszystko co istnieje, w równym stopniu jest uduchowione. Przy okazji egzegezy pojęć tłumacz postawił ciekawe pytanie: Czy kary dla dzieci są złem, ale wychowawczo dobrem? Okazuje się, że już przed Januszem Korczakiem na tę wątpliwość odpowiedziała w VXVII w. kobieta rabin z Tykocina. W traktacie pedagogicznym potraktowała bicie dzieci jako potworne zło. Jak wiadomo, w kulturze Izraelitów dzieci nie bije się. To właśnie między innymi takie ciekawe dopowiedzenia autorów wciągały słuchaczy i tym bardziej zachęciły do książek, wywoływały refleksje, jak choćby i to, że według tradycji, przed biblijnym potopem wszyscy byli wegetarianami.


Jeśli mowa o rabince, to również o kantorce. Bella Szwarcman – Czarnota przypomniała los Betty Abramson (u. w 1924 r.), kantorki z Sopotu. Ale opowieść o Abramson była punktem wyjścia do ogólnego opisu sytuacji kobiet zamkniętych w literze prawa i normach judaizmu. Zakazy synagogalne w odniesieniu do kobiet były dość niejasne, jak podkreśliła prelegentka. Zamykały się w sformułowaniu „kobiety nie mogły śpiewać, a mężczyźni słuchać kobiet”. Nie umiały też czytać Tory, nie miały swoich reprezentantów, jednym słowem były wykluczone z jawnych praktyk religijnych. Spór o głos kobiet trwa zresztą do dziś. Ortodoksyjni wyznawcy uważają, ze śpiew żeński zawiera element erotyczny, więc jest zakazany. Generalnie dopuszczalny był tylko w wersji chóralnej, a same kantorki zaistniały dopiero w XX wieku w nurcie judaizmu reformowanego. A więc zmiany zachodziły przez długie stulecia. Czarnota – Szwarcman wpisała dzieje kobiecego śpiewu szerzej w działalność artystyczną, np. kobiety mogły grać w teatrze, w baroku śpiewały w chórach włoskich, popularne były występy w amerykańskich wodewilach, w których śpiewały wstawiony psalm. Tak więc dopiero w naszych czasach nastąpiła „feminizacja kantoralizacji”, jak to pięknie ujęła autorka wykładu. W taki właśnie sposób potoczyła się kariera kantorki z Sopotu. Zanim dotarła do Ameryki, kantor w sopockiej synagodze pozwolił jej śpiewać w chórze ( musiała ściąć włosy i nosić skromny strój), a rabin pozwolił uczęszczać do chederu (elementarnej szkoły żydowskiej). Niestety, antysemickie ataki zmusiły rodzinę do wyjazdu, najpierw do Australii, a potem do Nowego Jorku. I tak się rozpoczęła jej kariera śpiewaczki kantoralnej; poprowadziła nawet nabożeństwo, rozwinęła terapię muzyczną dla dzieci niepełnosprawnych, była przewodniczką na statkach. Zmarła w 2004 roku. To spotkanie w Bibliotece Manhattan zapisało się jako wspaniała opowieść o wyzwalaniu się kobiet z zakazów wielowiekowej kultury, z paragrafów patriarchalnej dominacji. Tym bardziej opowiedziane losy kantorek wydają się dramatyczne a zarazem piękne.
Na szczęście na lekcji kaligrafii alfabetu hebrajskiego w galerii wrzeszczańskiej synagogi przybyła grupa swobodnie mieszana. Prowadząca warsztaty Emilia Rolka z wielką cierpliwością tłumaczyła zasady kresek ciągłych lub zapisywania liter linią urywaną. Działania nakierowane były na pieczołowitą skromność, stąd powtarzana uczestnikom myśl: nie tworzymy dzieła, słuchamy brzmienia liter. Można było dowiedzieć się, że forma liter zależy od materiału, którym piszemy – piórem, piórkiem, pędzelkiem itd. Rzeczywiście, kaligrafia hebrajskiego to sztuka cierpliwości i maksymalnego skupienia. Coś takiego można było zobaczyć w oczach chasydzkich dzieci na niesamowitych zdjęciach Agnieszki Traczewskiej. Figiel i głębię skupienia.
Całość Festiwalu Kultury Żydowskiej zakończono zgodnie z tradycją: rzeczywistością refleksyjnego żartu i zabawy w wykładzie o humorze Agnieszki Żółkiewskiej i spektaklem Teatru Zielony Wiatrak „Od Juliana do Mariana” w opracowaniu Marka Branda. Można odkryć domysł: od Juliana Tuwima do Mariana Hemara. Marek Brand, dyrektor artystyczny Zbliżeń pojawiał się tak trochę czarodziejsko, jakby z „dybukowych” słów Mieczysława Abramowicza. Nagle wyrastał tam, gdzie trzeba było się znaleźć – opiekun wszystkich wydarzeń artystycznych.
Szalom na cały rok.  

Tekst i zdjęcia: Joanna Szymula