To dzięki kuzynowi usłyszałem po raz pierwszy zespół KURY. To musiał być rok 1998 kiedy to ukazała się ich druga płyta pod zjadliwym tytułem P.O.L.O.V.I.R.U.S. Pamiętam pomarańczową okładkę kasety, obrazek dwóch dziwnych gości, jakiś falliczny przedmiot zamiast nosa jednego z nich. Najbardziej w pamięć zapadły mi jednak teksty i oczywiście muzyka…

Fot. L. Wypychowski

Czego się spodziewałem po koncercie zespołu, który ponad dziesięć lat później promuje winylowe wydawnictwo swojej drugiej płyty? Materiał z P.O.L.O.V.I.R.U.S, w moim przekonaniu, zasługuje na 180 gram czarnej płyty w nakładzie 300 sztuk. Myślałem jednak, że sam koncert w SPATiF-ie będzie bardziej happeningiem i „odgrzewaniem starych kotletów”, niż prawdziwą ucztą dla uszu. Przecież Kury już dawno nie grają. Myliłem się. A wraz ze mną z pewnością spora część widowni. Licznej widowni. Ktoś stojący obok mnie, tuż przed pierwszym dźwiękiem otwierającego koncert utworu „Śmierdzi mi z ust”, głośno zastanawiał się, czy aby za chwilę wszyscy nie znajdziemy się piętro niżej, w meksykańskiej restauracji. Stropy sopockiej kamieniczki tej nocy musiały udźwignąć więcej niż zwykle.

Kury na scenie

Po krótkim wprowadzeniu, w którym wydawca analogowej płyty z Sopockiej Odessa Records jakimś cudem użył tylko trzykrotnie popularnego ostatnio słowa „wykon”, na scenie pojawili się Tymon Tymański i Kuba Staruszkiewicz. Piotr Pawlak okazał się być gościem, który już od kilkunastu minut siedział na staromodnym dywanie wśród piecyków, talerzy, bębnów i stojaka z gitarami. Zaczęli.

Zsyntezowane dźwięki z gitary MIDI wprowadziły klimat imprezy disco polo w mazurskiej remizie. Tymon, ze swoją charakterystyczną manierą wokalną, przy użyciu wysublimowanych słów usprawiedliwiał przed dziewczyną swój nieświeży oddech. Musieli być trochę spięci. W SPATiFie grali ostatnio osiem lat temu. W przerwie Tymon wziął łyk espresso. Potem rozbrzmiały ciężkie i smutne dźwięki bassówki. Nie mogłem z początku rozpoznać utworu. Dopiero pierwsze wersy „Mam znowu doła…” przypomniały mi, że nadchodzi jesień. Grali mocno. Momentami bardzo mocno. Inaczej niż na płycie. Bardziej dojrzale. Wtedy, trzynaście lat temu, to był smutek i beznadzieja młodego poborowego, który dopiero co wyszedł na przepustkę. Dziś z prześmiewczego charakteru utworu nic nie zostało. Po ostatnim uderzeniu Kuby w talerze, poczułem się psychicznie przytłoczony i to nie tekstem, który przecież co do treści nie różnił się niczym od pierwotnego wykonania, ale właśnie muzyką, nakładającą na człowieka coś w rodzaju brzemienia.

Egzystencjonalne pytania na początku utworu „Dlaczego” podtrzymały klimat zadumy, szybko jednak rozładowały ją słowa refrenu. W tym momencie koncertu cała trójka na scenie była już skupiona całkowicie na grze. „Czy myślisz, co to śmierć?” Z zamyślenia wyrwał mnie transowy podkład „Nie martw się, Janusz”. Tymon modulował głos. Odlot. W dalszej części koncertu zagrane zostały bodaj wszystkie utwory z płyty P.O.L.O.V.I.R.U.S. „Sztany, glany” śpiewało wraz z Tymonem pół widowni. Podobnie utrzymaną w konwencji katolickiego rocka piosenkę „Szatan”, podczas której nad salę nadciągnęły, przewrotnie, chmury kłębiaste. W dalszej części koncertu oczywiście nie obyło się bez „zabicia psa”, a reggae kawałek „Nie mam jaj” wywołał szczery aplauz u widowni i długie oklaski po jego zakończeniu. Obawiałem się trochę, czy słowa nadążą za beatem w rapowym utworze „Kibolski”, ale Tymon zdążył pojechać na ostatni mecz wyjazdowy Lechii Gdynia, oberwać od „szwabskich glin” i wrócić na prezydenckie wybory do kraju bez większych przeszkód. Klimatyczny kawałek „Mój dżez” przypomniał mi z kolei pojęcie „yassu”, wprowadzone do słownika stylów muzycznych, między innymi, właśnie przez wokalistę Kur.

Jednym z ostatnich granych utworów był „Lemur”. Psychodeliczne dźwięki wydobywane przez Piotra Pawlaka, stojącego na dwóch gitarowych kaczkach, przypominały o tym, że z całą pewnością nie jesteśmy sami we wszechświecie. Niektóre fragmenty koncertu jak żywo kojarzyły się z utworami Rage Against the Machine. Głębia basówki – szarpanej, młotkowanej, klangowanej, wraz z modulowanymi przez obie nogi Piotra Pawlaka piskami i jękami gitary elektrycznej, i uzupełniający wszystko rytm wybijany przez Kubę Staruszkiewicza, wypełniały całkowicie przestrzeń muzyczną. Sala klubowa SPATiFu nagle stała się jeszcze mniejsza. Momentami, podczas dłuższych pasaży żywiołowo wykonywanych na perkusji, można było się poczuć jak na dobrym festiwalu drum and bass. Jeszcze kiedy indziej heavy metalowe brzmienie skłaniało do kręcenia młynków włosami. Pomimo że zgranie ekipy nie było stuprocentowe, widać było, że wspólne muzykowanie daje im radość. Już mniej więcej w połowie koncertu zarówno Tymon jak i Piotr w chwilowych przerwach strząsali obolałe ramiona, Kuba przecierał czerwonym ręcznikiem głowę. Zagrali jeden bis. W sam raz. Frustrację związaną z usługami niedawnego monopolisty na rynku telekomunikacyjnym każdy ze słuchaczy koncertu mógł z siebie wyrzucić podczas utworu pochodzącego z płyty „100 lat undegroundu”. Kończące akordy z solówką na perkusji dopełniły harmonijnie całość zaprezentowanego materiału.

Koncert uważam za udany

Podsumowując, koncert uważam za udany. Mimo początkowych wątpliwości, co do autentycznego zaangażowania artystów w graną przez siebie muzykę, muszę stwierdzić, że przeszli moje oczekiwania. Poziom muzyczny widowiska był dla mnie pozytywnym zaskoczeniem. Na jakim innym koncercie w ciągu niespełna dwóch godzin można się raczyć podanymi ze smakiem disco polo, poezją śpiewaną, chrześcijańskim rockiem, heavy metalem, rapem, reggae, techno czy jeszcze kilkoma innymi stylami muzycznymi? Co do treści przekazu, pomimo, że miejscami jest obrazoburcza, wulgarna, czy kompletnie bez sensu, paradoksalnie okazała się wciąż aktualna. U mnie obudziła wspomnienia, miejscami przywołała uśmiech, miejscami skłoniła do refleksji. Najbardziej jednak zrobiła na mnie wrażenie moc z jaką zagrali. Ktoś po koncercie podsumował go jednym słowem – miazga.

Podczas powrotu bulwarem nadmorskim do domu z przyjemnością stwierdziłem w swojej głowie symptom polovirusa. Do szumu morza dołączył jednostajny, kojący ton przeciążonych uszu.

Autor: Mateusz Siondalski

Relacje koncertów w Trójmieście