Koncert zespołu Twilite w klubie Papryka

Fot. Joanna "Frota" Kurkowska

Pójście na koncert Twilite traktowałam jak ostateczny sprawdzian dla zespołu. Po doskonałej płycie „Quiet Gigant”, która jakością i pomysłowością nie ustępowała wydawnictwom zachodnim czy skandynawskim, przyszedł czas sprawdzić jak duet sprawdza się w warunkach bojowych, czyli na żywo.

Zaskoczeń, poza zagranym coverem Deerhuntera, raczej nie było. Panowie zaprezentowali prawie cała nowa płytę, doprawioną utworami z debiutu i EPki. Jednak nie o zaskoczenia tutaj chodziło, bo trudno w ten materiał wprowadzić większą ilość improwizacji, nie naruszając jego delikatnej struktury i nie zmieniając brzmienia, będącego sporym atutem płyt duetu.

Na żywo Cichy Olbrzym brzmi o wiele mocniej niż na srebrnym krążku. Wyciszone w pewnych fragmentach gitary, stają się bardziej agresywne a wokal, pozbawiony sterylnego studyjnego otoczenia, nabiera większej mocy. „Żywa” całość nie została jednak obdarta z intymności, obecnej na twilitowych wydawnictwach, ale została jeszcze bardziej podkreślona przez skromną, lampionową scenografię przygotowana przez Marka Rogale. „Saving Time”, „Hopin” czy „I Am The Sun” choć zawierają w sobie muzyczny pazur, dalej oscylują w delikatnych klimatach w których specjalizują się formacje pokroju Junip czy The Tallest Man On Earth. Muzycy swoim inspiracja wychodzą naprzeciw, czerpiąc z ich twórczości pełnymi garściami. Jednak zamiast kopiować oferują zupełnie nowa jakość – potwierdziła to płytą, potwierdził paprykowy koncert.

Ciekawi mnie jak duet poradzi sobie na dużych festiwalach i w większych klubowych obiektach. Po paprykowym koncercie wiem, że muzyka, prezentowana przez zespół posiada w sobie dość mocy, aby przyciągnąć uwagę festiwalowiczów na Openerze. Pozostaje jednak pytanie, czy koncerty zachowają swój intymny charakter? O tym przekonamy się już niebawem.

Autor: Joanna „Frota” Kurkowska