Open’er Festival  2011 – Wielkie gwiazdy, spory deszcz i nie tak wielka frekwencja. Dla takiego festiwalu muzycznego jak Open’er słowo „jubileusz” jest synonimem „wielkich gwiazd”. To miał być prawdziwy egzamin dla ekipy Alter Artu z wielkości i rozmachu tego muzycznego święta; mieliśmy się przekonać, czy jest ono na tak wysokim, światowym poziomie, jak twierdzą jego organizatorzy.

Trzeba przyznać, że wielkich nazw w lineupie nie brakowało: Coldplay, The Strokes, Prince – to z pewnością jest absolutny szczyt muzycznego panteonu. Aby Mikołaj Ziółkowski mógł umieścić każdego z tych wykonawców na swoim plakacie, musiał najpierw spełnić wiele wymagań oraz włożyć dużo wysiłku, prowadząc cierpliwie długie negocjacje.

Z jednej strony mamy więc wielkie gwiazdy. A z drugiej? Cóż, nie ukrywam, że mi osobiście bardzo przypadło do gustu pojawienie się w składzie tegorocznego Open’era takich reprezentantów alternatywnej sceny jak Caribou czy James Blake, jednakże obiektywnie patrząc, nie oni powinni być największymi atrakcjami na festiwalu tuż po wielkich headlinerach – a tak się właśnie stało. Brak konkretnego zamysłu i spójnej koncepcji na 2011 rok, był największą bolączką, którą było widać już na tzw. papierze. Co z tego wyszło w praktyce możecie przeczytać poniżej, w pierwszej części relacji, obejmującej pierwszy i drugi dzień imprezy.

Dzień pierwszy – czwartek, 30 czerwca

Na szczęście, prognozy przepowiadające deszcz podczas trwania całego festiwalu okazały się mylne o tyle, iż czwartek, mimo groźnie wiszących, czarnych chmur, okazał się suchy. Pierwszy dzień był papierkiem lakmusowym popularności tego całego wydarzenia (a więc co za tym idzie, liczby zakupionych biletów). Ludzi było wyraźnie mniej niż w zeszłoroczny czwartek, kiedy występował Pearl Jam i sądzę, że ta tendencja utrzyma się do końca (piszę te słowa po drugim dniu imprezy).

Pierwszym zespołem, jaki zobaczyłem zaraz po wejściu na wielką, festiwalową przestrzeń były Pustki. Mimo, że jest to grupa zdecydowanie najlepiej radząca sobie na niewielkich, zamkniętych przestrzeniach, to na tle innych polskich wykonawców występujących na Main Stage, poradzili sobie nieźle. Tym czasem o godzinie 19 w namiocie, rozpoczynali koncert The Twilight Singers, pierwsi prestiżowi goście z zagranicy. Greg Dulli wraz z zespołem dał występ poprawny, ale moja ocena jest spowodowana zapewne dość krytycznym nastawieniem do twórczości samego zespołu.

Zostając w klimacie melancholijnego, gitarowego grania udałem się na scenę główną, gdzie rozpoczynali grać ostatnio często przyjeżdżający do Polski The National. Mimo niesprzyjającej godziny – Amerykanie grali o 20, a tematyka ich twórczości idealnie pasowałby do zmroku – wypadli znakomicie. Matt Berninger z właściwą sobie charyzmą miotał się po scenie, wykrzykiwał w przypływie emocji kolejne piosenki, a nawet wybrał się w krótką wycieczkę w tłum widzów.

O godzinie 22 przyszedł czas na największą, zaraz po U2, gwiazdę współczesnego rocka. Chris Martin i pozostała trójka muzyków dwoili się i troili, wykonując wielkie przeboje, a oprawa wizualna w postaci laserów, fajerwerków czy konfetti robiła wielkie wrażenie. Coldplay nie zawiódł, dając koncert świetny, ale przede wszystkim niemający w sobie nic z blazy wielkich ikon muzyki, mimo, że członkowie zespołu już dawno takową mogliby zyskać. Martin tańczył i autentycznie angażował się całym sobą grając „Clocks” czy „The Scientist”, wyglądając przy tym na zdziwionego ciepłym przyjęciem polskiej publiki. Mam nadzieję, że dzięki temu na kolejny koncert Coldplaya nie przyjdzie nam czekać kolejnych 11 lat.

Caribou zgotowało idealne zakończenie pierwszego dnia festiwalu. Psychodeliczno-matematyczno-taneczne kompozycje kwartet zagrał z niesamowitą precyzją i swobodą, a publiczność odwzajemniła się szaleństwem, które miało miejsce pod barierkami. Przy zamykającej koncert 15-minutowej wersji „Sun” trudno było nie wpaść w ekstatyczny taniec. Jeszcze długo po wyjściu z namiotu, w którym odbywał się gig Cariobu, trudno było nie nucić tych wszystkich melodii.

Dzień drugi – piątek, 1 lipca

Jeśli miałbym być złośliwy, napisałbym, że najważniejszą gwiazdą tego dnia był nieustająco padający deszcz. Jednakże jego monopol udało się skutecznie przerwać kilku fantastycznym koncertom.

Najpierw swoich sił na Main Stage próbowali panowie z Pogodno, lecz dzięki małej garstce widzów i nie graniu dobrze wszystkim znanych kawałków – zamiast tego z żelazną konsekwencją, mimo próśb, prezentowali nowy materiał – polegli całkowicie. Odwrotnie było w przypadku D4D, którzy już o godzinie 19 porwali do tańca scenę namiotową. Reprezentanci trójmiejskiej sceny pokazali klasę, umiejętnie lawirując między starymi a nowymi utworami, do tego racząc wszystkich zabawną konferansjerką.

Po koncercie Dicków wróciłem na główną scenę, aby zobaczyć jak pogrąża się Monika Brodka. Niestety wokalistce kompletnie brakowało naturalności i swobody, widać było ogromną tremę, a przygotowania do tego jakże ważnego dla Brodki występu, nie zdały egzaminu. Wciąż zbyt dużo jest w jej wizerunku odtwórczości i rzemiosła, a za mało charyzmy oraz siły, która by porywała publikę.

British Sea Power mimo frapującej scenografii scenicznej, czyli owiniętych wokół statywów i wzmacniaczy gałązek oraz krzaków, dało występ zaledwie niezły. Po zespole, który ma na koncie co najmniej dwie imponujące płyty, spodziewałem się znacznie więcej. Na żywo BSP utraciło gdzieś swoją wyjątkową, marzycielską aurę, która stanowi ich największy atut.

Jakkolwiek można było narzekać na deszcz i niesprzyjającą aurę, Pulp wynagrodziło wszystkie niedogodności. Mając okazję widzieć miesiąc temu Brytyjczyków w Barcelonie na festiwalu Primavera Sound, wiedziałem, że są oni w wysokiej formie, ale to, co pokazali na Babich Dołach przeszło moje największe oczekiwania. Jarvis Cocker nic sobie nie robił z deszczu i przemoczony tańczył na brzegu sceny. W przerwie między kolejnymi przebojami zagadywał publiczność z charakterystyczną dla niego elegancją i humorem, zapewniając, że zespół zostanie na scenie tak długo, jak wytrwa przy nich publiczność. Przy finałowym „Common People” deszcz już nie stanowił dla nikogo już żadnego problemu, liczyło się tylko olśniewające Pulp.

Na deser po Pulp zobaczyłem jeszcze drugą połową znakomitego gigu Cut Copy, których płyty do mnie nie przemawiają, ale spodobała mi się ich przesycona tańcem i energią odsłona sceniczna. O północy na głównej scenie Foals przeszło chrzest bojowy: po pierwsze, zespół występował tak, jak Pulp w nieustającym wietrze i deszczu. Po drugie, Anglicy mają na koncie tylko dwie płyty i rzadko zdarza im się grać na tak dużej przestrzeni. Na szczęście chłopacki wywiązali się znakomicie, okraszając praktycznie każdy numer imponującą improwizacją.

 

O występach Prince’a, The Strokes i wielu innych interesujących wykonawców w drugiej części relacji. Zapraszam.

Autor: Krzysztof  Kowalczyk

Open’er Festival – sobota i niedziela