Kyst – Pierwszy raz zespół widziałam na gdyńskiej Globaltice. Wtedy zdawał się być raczej nieporadnym skupiskiem rożnych osobowości, bez konkretnego planu – tak było w 2009. Kyst w połowie roku 2011 to już zupełnie inny organizm, mający na swoim koncie nie tylko dwie pełnoprawne płyty, ale i udane występy zarówno w naszym kraju jak i w Europie. Koncert Kyst w Uchu był potwierdzeniem tego jak z brzydkiego kaczątka zespół zamienił się w pięknego łabędzie, niekoniecznie czarnego.

Kyst w Uchu / Fot. Joanna "frota" Kurkowska

 

Na żywo Kyst zachwyca bardziej niż na płytach – rozlegle improwizacje i ubarwianie kolejnych utworów pokazują, że krążki to tylko materiał wyjściowy dla zespołu. Szkice zamieszczone na „Cotton Touch” czy „Waterworks” nabierają kolorów i mocy, stają się wyraźniejsze. Całość jest na tyle dobra, że w odbiorze nie przeszkodziło nawet kapryśne uchowe nagłośnienie. Nareszcie nie drażnią dwa zestawy perkusyjne, które na płycie potrafią zamienić się w rozległą, średnio przyjemną dla ucha, kakofonię. W wersji koncertowej perkusje stanowią nie tylko uzupełnienie ambientowo-postrockowych krajobrazów, ale i są przeciwwagą dla delikatniejszych momentów. To właśnie te płynne fragmenty, podczas których muzycy przechodzą z ambientu w chaos, pokazują jak długą drogę przeszedł Kyst, nie tylko w kwestii tworzenia utworów, ale i ujarzmiania rozbudowanych improwizacji. Na „Waterworks” niestety tego brakowało – na koncercie słychać to od pierwszej sekundy. Kyst, sprzed trzech-czterech lat, prędzej zaplatałby się i pogubił, aniżeli zaprezentował tak udaną mieszankę muzyki eksperymentalnej, jak zrobił to wczoraj w Klubie Muzycznym Ucho.

 

Przysłowiową kropkę nad „i” stawia pojawiająca się często elektronika obsługiwana przez Ludwiga Platha, znanego z solowego projektu Touchy Mob. Minimalistyczne dźwięki potrafią jednoczenie stworzyć doskonale tło dla perkusji Tobiasza Bilińskiego i gitary Adama Byczkowskiego i zagrać (dosłownie) główną rolę, której nie powstydziłyby się wydawnictwa Panthy Du Prince czy Marka Templetona. To jest dokładnie to czego brakowało mi na płytach,  przez co wydawały się po prostu niekompletne. Owszem, szeroko rozumiana muzyka elektroniczna staje się modnym uzupełnieniem, ale nie wszyscy potrafią nią operować. Chociażby z tego powodu warto wybrać się na koncert zespołu Kyst, nawet jeżeli do gustu nie przypadły ich wydawnictwa. „Cotton Touch” czy „Waterworks” nie muszą się podobać, ale z koncertu można wyjść zachwyconym.

 

Płyty poszczególnych członków zespołu wydaja mi się znacznie ciekawsze niż wydane ostatnio wspólnymi silami „Waterworks”. Jednak, jak to się mówi, koncerty Kyst to już zupełnie inna bajka, pełna niesamowitych zwrotów akcji i bogatych przestrzeni. Do teraz zastanawiam się jak zespół grające takie koncerty jak wczorajszy w Uchu czy ten podczas zeszłorocznego Off Festivalu, mógł nagrać tak niepełną płytę jak „Waterworks”. Panowie – nie zawiedźcie moich oczekiwań Waszym trzecim longplayem. O koncerty przecież już nie muszę się martwić.

Autor: Joanna 'frota” Kurkowska

Recenzje z koncertów muzycznych w Trójmieście