Wszystko co dobre kiedyś się kończy, czyli podsumowanie festiwalu Jazz Jantar. Do zobaczenia w przyszłym roku.

Jacob Dinsen Quartet

Fot. Paweł Wyszomirski / TESTIGO.pl www.wyszomirski.pl

Przyznam, że nie do końca jestem miłośnikiem jazzu, a z pewnością nie takim typowym. Owszem, lubię ten gatunek, ale bardziej interesują mnie jazzmani poszukujący, starający się konfrontować z nieznanym i przełamujący bariery, niż ci, którzy elegancko, od deski do deski odgrywają standardy. Wolę niepokorną niedoskonałość i chęć powiedzenia czegoś istotnego, niż wieczne składanie hołdu wielkim mistrzom. Trudno zresztą ukryć, że jazz dopadła ta sama przypadłość, co muzykę klasyczną – został on zamknięty w sterylnych salach, pozbawiony żywiołowości i wydaje się być przeznaczony dla elitarnej publiczności. I o ile muzyka klasyczna zawsze łączyła się z blichtrem i wyższymi sferami, o tyle jazz wywodzi się po części z szemranych nocnych klubów i podłych barów. Na szczęście, są wydarzenia przełamujące te smutne tendencje.

Fakt, że festiwal Jazz Jantar stał się dla mnie jednym z punktów odniesienia w kalendarzu trójmiejskich imprez kulturalnych, jest chyba najlepszym dowodem na wysoki poziom tego wydarzenia. Mimo, że mogłem pojawić się jedynie na czterech dniach jesienno-zimowego Jantaru, to przez ten krótki czas doświadczyłem jego niezwykłej różnorodności. Zacznę od końca, pisząc najpierw o koncercie zamykającym festiwal, bowiem to właśnie Jacob Dinesen Quartet okazali się dla mnie największym zaskoczeniem. Ich miękki i przyjemny w odbiorze styl był pełen zaskakujących niuansów. Chłodną, typowo skandynawską melancholię, łączyli z liryzmem i tęsknotą, przez co ich gra przypominała mi ścieżki dźwiękowe autorstwa Krzysztofa Komedy. Elementem przełamującym subtelną atmosferę był fantastyczny, wręcz nad wyraz aktywny młody perkusista Ivars Arutyunyan.

Nie zaskoczyły mnie za to dwa koncertowe pewniaki. Manu Katche i Nils Petter Molvaer wraz z towarzyszącymi muzykami dali koncert dobry i dynamiczny, ale brakowało w ich grze ambicji i chęci pokazania czegoś więcej, niż technicznego majstersztyku. To samo odczucie mam w stosunku do występu tria Medeski, Martin & Wood, choć ich funkowy groove oraz swobodne poruszanie się pomiędzy bardzo wieloma gatunkami było imponujące, i z pewnością zapewnili publiczności rozrywkę na najwyższym poziomie. Ale to właśnie Erik Truffaz Quartet, który lata swojej świetności ma już dawno za sobą, urzekł mnie luzem i czystą radością występowania.

Jeśli chodzi o tegoroczny Jazz Jantaru, faworyt był dla mnie tylko jeden. Australijskie trio The Necks stworzyło na scenie dźwiękowy mikrokosmos, który trudno było zamknąć w jakiekolwiek ramy. Improwizowali nieprzerwanie około godziny, opierając się na bardzo oszczędnych formach wyrazu, a i tak udało im się stworzyć niesamowitą chmurę dźwięków. Największe wrażenie robiło na mnie jak trio swobodnie przychodziło od całej kaskady dźwięków, do zaledwie kilku z nich, aby ponownie wrócić do pełnej rozpiętości sekwencji. Ich występ właściwie bliższy był muzyce współczesnej i twórczości Steve’a Reicha, niż jazzowi.

Swoją nieprzewidywalnością Jazz Jantar potwierdził, że zaprasza artystów, którzy w swojej muzyce nie boją się podejmować ryzyka. Dlatego też czasami ci, którzy mieli brylować są poprawni albo „zaledwie” nieźli, a odkryciami okazują nazwiska mniej znane, starające się wyjść poza utarte schematy.

Lektura uzupełniająca:
Jazz Jantar – otwarcie festiwalu
Koncerty w Trójmieście

Tekst: Krzysztof Krawczyk
Zdjęcia: Paweł Wyszomirski / TESTIGO.pl  www.wyszomirski.pl