Szkocki zespół indie-rockowy Glasvegas wystąpił w gdańskim klubie Żak.

fot. Rafał Nitychoruk

fot. Rafał Nitychoruk

Pamiętam, gdy w 2008 roku wyszedł debiutancki krążek Glasvegas.  Momentalnie stał się wielkim sukcesem: po zachwycie prasy brytyjskiej przyszedł oddźwięk z reszty świata, album podbijał kolejne notowania, a sam zespół miał szansę zagrać na wielkich festiwalach i supportować takie gwiazdy, jak U2, Oasis czy Kings of Leon. Polska publiczność nigdy nie załapała się na tę falę entuzjazmu, mimo, że drugi krążek, „Euphoric Heartbreak”, podtrzymał  wysoki status Szkotów. Wydawało się to tym dziwniejsze, że indie-rockowe, patetyczne i wyegzaltowane hymny, pełne przebojowych melodii, powinny trafić w gusta polskich bywalców festiwali.

Ironią losu jest, że grupa przyjechała ponownie do naszego kraju na trzy koncerty – do tej pory odwiedzili nas raz w 2009 roku na łódzkim Pepsi Vena Festival – po wydaniu swojej trzeciej, bardzo chłodno przyjętej płyty „Later… When The TV Turns To Static”. Wybrałem się więc na koncert do gdańskiego Żaka pełen obaw – tym bardziej, że nigdy nie mogłem strawić charakterystycznego, bardzo emocjonalnego śpiewu wokalisty Jamesa Allana.

Moje przewidywania się sprawdziły jedynie częściowo. Frekwencja rzeczywiście nie była zbyt wysoka (przyszło około dwustu osób), ale za to atmosfera okazała się wyśmienita. Duża sala koncertowa Żaka została pomniejszona dzięki zawieszeniu czarnych kotar, co dodało jej kameralności i przekuło niewielkie zainteresowanie wydarzeniem w atut. Dodatkowo, niewielka grupa wiernych fanów stojących pod samą sceną, którzy przyjechali aż z Obwodu Kaliningradzkiego, skutecznie podtrzymywała dobry nastrój.

Glasvegas również stanęli na wysokości zdania, okazując się zespołem, który na żywo wypada przekonywująco i szczerze. Ponad dziesięcioletnie doświadczenie muzyków było doskonale widoczne na scenie: potężne brzmienie (to był z pewnością najgłośniejszy koncert w Żaku, na którym miałem okazję być), zespół odgrywający kolejne przeboje, jak świetnie naoliwiona maszyna i konsekwentnie budujący melancholijny klimatu. Wszystko to spowodowało, że nawet taki sceptyk, jak ja, musiał zmienić zdanie. Równie mocno, co samą muzyką, kwartet obronił się swoją charyzmą. Szczególnie zwracała na siebie uwagę perkusistka Jonna Löfgren, która przez cały czas grała na stojąco.

Właśnie tego typu koncertów brakuje mi w Trójmieście. Zazwyczaj, jeśli trafiają już do nas alternatywno-rockowe zespoły, są to uznane nazwy albo openerowa śmietanka. Urok koncertów kapel ze średniej półki polega na tym, że są to zazwyczaj artyści doświadczeni, którzy mimo średnich płyt, doskonale wypadają na żywo. Tak właśnie było w wypadku Glasvegas.

Autor: Krzysztof Kowalczyk