Budynek do rozbiórki / Fot. Emma Popik

Tu stał mój dom na Siedlcach przy ulicy Ogińskiego 28, przytulony do długiego parterowego baraczku, gdzie mieszkała liczna rodzina. Pamiętam, że wciąż pili wódkę i mieli bardzo dużo dzieci, kilkoro opóźnionych w rozwoju. Byłam wtedy dzieckiem i nie wiedziałam, dlaczego dzieci nie umieją mówić i uśmiechają się dziwnie. Moja matka chodziła do tych ludzi, bo ta kobieta umiała szyć. Słychać było w domu, jak terkoce maszyna. Kobiety szyły sukienki z tkanin w kwiaty. Nosiły do nich haftowane kołnierzyki i widziałam, jak moja matka wycinała wzorki w kołnierzykach i potem obszywała wewnętrzne brzegi wzorków. Suknie były bardzo piękne, sięgały do połowy łydki. Do tego nosiło się buty na grubej podeszwie i na koturnie z korka. Pamiętam również loki, podpinane wysoko nad uszami, malowane na czerwono paznokcie – wszystko kolorowe i wesołe, jakby nie było wokoło gruzów pozostałych po wojnie.

Na ulicy Ogińskiego od strony ulicy Kościelnej były tylko trzy domy. Przedzielały je usypiska gruzów, zarośnięte trawą. Nie ma domów, nie ma ludzi, jest brukowana ulica i puste miejsca jak wybite zęby.

Za kuchennym oknem było małe podwórko i skarpa. Rosły na niej kwiaty, moja matka zrobiła ogródek. Gałęzie drzew rosnące na skarpie sięgały otwartych okien.

Nie ma już tego domu, jest puste miejsce. Tuż obok jest płaski pagórek kryjący w sobie gruzy po domu zburzonym podczas wojny. Po moim domu nie ma nic, tylko pusty plac.

Pozostały tylko schody. Wiodą donikąd. Przejście zasłaniają gałęzie drzew. Na ostatnim stopniu jest kocia restauracja. Nie można tędy przejść, ale i tak nikt tu nie chodzi. Po drugiej stronie za zasłoną z drzew jest zupełnie nowy świat: olbrzymia szafa budynku leżący na swym dłuższym boku. Pomalowana teraz w landrynkowe wzorki, podobno bardzo gustowne, przypomina pudełko na cukierki. I pewnie również słodkie życie wiodą mieszkańcy budynku, przejeżdżający samochodami obok starej ulicy Ogińskiego.

Kocia restauracja / Fot. Emma Popik

Idę brukiem, przypominam sobie frazy skrzypiec „Pożegnanie Ojczyzny”. Nie sądziłam nigdy, że to miejsce stanie się ojczyzną mojego dzieciństwa i będę szukać własnych śladów na starej ulicy.

Barak przylegający do mojego domu z powietrza i pamięci jest ładnie odmalowany, pewnie mieszkają tam porządni ludzie, którzy nie płodzą dzieci, które się uśmiechają dziwnie i nic nie mówią. Jedna z dziewczyn, Jagoda, była moją najpierwszą przyjaciółką. Miałam podobna inną, która zagubiła się na starych drogach zapominania. Zagadnęła mnie kiedyś na ulicy jakaś kobieta – Jestem Marysia – powiedziała. – Tak? – zdziwiłam się, nie wiedząc, z kim rozmawiam. – Bawiłyśmy się razem, jak miałaś pięć lat. Pamiętam. – Przerywa na chwilę i dodaje – Jestem gdańszczanką. – Jak też – wykrzykuję wesoło, zbywając jej poważne słowa. – Nie, ty jesteś Polką – wyjaśnia. – Tylko ty jedna się ze mną bawiłaś. Inne dzieci rzucały we mnie kamieniami.

Idąc teraz brukiem i słuchając w wyobraźni płaczu skrzypiec tęskniących za Ojczyzną, widzę tamte sceny. Słyszę również, jak moja matka uczyła się do egzaminu nocami, powtarzając głośno: „sinus, cosinus”. Te zabawne słowa stały się dla mnie wyliczanką, pewnie bawiłam się w chowanego z Marysią, powtarzając je i nie rozumiejąc, ani co znaczą, ani dlaczego inni rzucają w nią kamieniami.

Przecież jest tak pięknie. Kobiety noszą kolorowe sukienki i haftowane kunsztownie kołnierzyki. Ich włosy są kręcone „żelazkiem” i pomalowawszy paznokcie mocną czerwienią, odsuwają ręce, chwilę się przyglądają, sprawdzając czy równo nałożyły lakier, a potem chuchają na paznokcie.

Na wzgórkach po drugiej stronie ulicy są łąki i kwitną tu całe masy chabrów. Jest ich tak dużo, że zrobiłam sobie potrójny wianek. Kolorowe, szczęśliwe życie. Wszyscy są weseli.

Schody do komórki /Fot. Emma Popik

Skrzypce zawodzą boleśnie w mojej głowie. Żegnam się ze starym domem, niewidocznym w czasie teraźniejszym. Pamiętam każdą deskę podłogi i szafę przy drzwiach, a przy niej stołeczek, na którym lubiłam siadywać i czytać bajki. Mieliśmy już elektryczność i uniósłszy głowę, nie widzieliśmy gwiazd lecz sufit, położono już bowiem dach.

Wciąż słysząc te bolesne skrzypce, idę dalej. Jest tu dwupiętrowa kamienica. Przy otwartych drzwiach mężczyzna na rowerze żegna się z innym, odwróconym już do odejścia. Zagaduję go jednak, pytając o starsze osoby. – Tak, jest tu jedna pani na piętrze, ma 88 lat. – Chętnie prowadzi mnie do niej.

– Czy pani pamięta tych ludzi spod 28? – pytam z bijącym sercem.

– Tak, mieszkał tam samotny mężczyzna.

Moje serce bije mocniej.

– Wyprowadził się na Morenę.

Podaję nazwisko, jakie wtedy nosiliśmy.

Kobieta jednak zaprzecza. – Nie tak się nazywał. Już nie żyje – dodała. – Nie pamiętam niczego.

Skrzypce łkają. To nie była moja rodzina, nikt nas nie zachował w pamięci.

Powracam po miękkich ze starości deskach. Wąskie schody, obszerne hole, przejście na drugą stronę, gdzie były ogródki i komórki.

Wszystko to zniszczone, cegły mają pokruszone brzegi, deski komórek są zbutwiałe. Na następnym budynku tablica – „Dom do rozbiórki”. Nic już nie opłaca się naprawiać. Ulica dożywa swoich dni. Nie pamięta nawet sama o sobie. Tylko obok przy Kościelnej 3 jest dom sióstr zakonnych. To było moje pierwsze przedszkole. Pamiętam metalowe kubki z gorącym kakao. Ten dom jest zadbany, cegła porządna, parkan nie zniszczony. Jak to się dzieje, że dom ludzi biednych staje się ruderą, dom bogatszych jest zabytkiem? O ten dom wciąż się ktoś troszczy i o nim pamięta. Odnawia się poprzez młode pokolenie. Nadal jest tu przedszkole, ale teraz nazywa się kindergarten. Pre-school z językiem angielskim. Mojego domu nie ma, przynajmniej w czasie teraźniejszym.

Autor: Emma Popik – www.emmapopik.pl